26 IV 1986 r.– Postawienie Krzyża brzozowego na terenie przewidzianym pod budowę kościoła.
– Gdzie postawimy krzyż? Czy tu? – pyta „szef”, wskazując miejsce blisko wierzby.
Zdaniem pana Bogdana ( Bogdan Kazimierski) i moim, winien on stanąć po drugiej stronie ołtarza. Znajdujemy dogodne miejsce. Ks. Henryk aprobuje naszą propozycję. Zaczynamy kopać dół pod krzyż – na zmianę; gruz utrudnia pogłębianie. „Szef” idzie z „silną grupą” po materiał na krzyż, przywieziony „z Polski”, ukryty w zaroślach. Po chwili przychodzi prośba o pomoc – brzoza jest bardzo ciężka.
Ja kopię dół – nie wolno mi dźwigać.
Po chwili, kilkunastu najsilniejszych taszczy ośmiometrowy pień pięknej brzozy i belkę poprzeczną. Składają wzdłuż asfaltowej uliczki. Wszyscy podchodzą. Pnie pięknie odcinają się bielą świeżej kory od czerni asfaltu. Obie części krzyża są już podciosane i gotowe do złożenia.
– Jeszcze tylko przytnijmy końce na ukos- mówi „szef”, patrząc na szkic trzymany w ręku.
Jakoś nikt się nie kwapi do cięcia więc biorę piłę, kiwam na Ryśka i przystępujemy do roboty. Idzie coraz ciężej – drzewo jest mokre, świeżo ścięte. Zmęczyłem się. Przekazujemy piłę następnym chętnym.
Muszę odsapnąć. Idę po gwoździe. Bardzo chciałbym zbić ten NASZ KRZYŻ. Nie wiem dlaczego, ale bardzo tego pragnę. Próżność? Być może…
Wracam z młotkiem i potężnymi gwoździami. Wszystkie końce brzozy są już obcięte na ukos. I znowu nie widzę chętnego do roboty. Więc podchodzę do złożonych białych pni, pochylając się robię znak krzyża.
Wbijam gwoździe jeden, drugi i trzeci – tak mocno, aż spod kory tryska sok świeżego drewna. Odchodząc słyszę głos ks. Henryka, zwracającego się do dziecka:
– „Chłopcze zdejmij nogę z tego krzyża. To jest krzyż”.
Tak, to jest krzyż, to jest NASZ KRZYŻ. Krzyż ludzi, którzy otoczyli go pierścieniem . Ludzi , którzy jeszcze się prawie nie znają, ale już nie są sobie obcy. Bo łączy ich ten krzyż. I będzie ich łączył w modlitwie, w miłości, w radościach, w cierpieniach i troskach. Wierzę w to mocno.
Modlimy się stojąc wokół z pochylonymi głowami. Chwila zadumy.
Czas stawiać. Najsilniejszych kilkunastu podnosi. Pan Bogdan i ja blokujemy deską przy wykopie. Powoli unoszony mocnymi ramionami z najwyższym wysiłkiem, coraz wyżej i wyżej, krzyż wsuwa się końcem w dół. Jeszcze tylko obrócić, doprowadzić do pionu i stoi. Pozostaje obsypać kamieniami i ziemią.
Dopiero teraz widać jego wysokość. Jest piękny. Wszyscy są wzruszeni.
Jednak sam pagórek ma wygląd nieszczególny. Ktoś wpada na pomysł obłożenia go darnią. Miejsce gdzie ma stanąć ołtarz należy podwyższyć. I znowu taczka za taczką z ziemią. Skąd ci ludzie mają tyle energii i sił? Jeszcze kilka godzin i całe wzniesienie, na którym stanie ołtarz, obłożone jest zieloną darnią. Wygląda jakby trawa rosła na nim zawsze. Prezbiterium ograniczone z tyłu balustradą zbitą z desek. Po drugiej stronie uliczki, naprzeciw ołtarza, ustawionych kilka ławek ze starych pni.
A nad całym uprzątniętym terenem góruje nasz krzyż. Stajemy pod nim, zmęczeni, mokrzy od potu, brudni ale uśmiechnięci i radośni. Mamy wspaniałą świątynię. Modlimy się w skupieniu. Ks. Henryk dziękuje za pracę i trud. Ale to my chyba powinniśmy mu podziękować za ten dzień…
Rozchodzimy się szczęśliwi. Jutro pierwsza msza święta.
Ze wspomnień Henryka Podczaskiego (fragm.)