Danuta Witoszyńska (21.06.1931 – 24.04.2002)
24 kwietnia 2013 roku: to już 11-sta rocznica śmierci mojej Mamy.
Jakże aktualne są słowa: „Spieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą.” Ks. Twardowski
Moja Mama, Danuta Witoszyńska, urodziła się 21 czerwca 1931 roku w Nowosiółkach koło Gródka Jagiellońskiego (Polska Kresy Wschodnie) ponieważ moja Babcia nie zdążyła dojechać do Lwowa, gdzie na stałe mieszkała. Ale przecież tylu wielkich ludzi przyszło na świat w małych miejscowościach – choćby Adam Mickiewicz (w Gródku Jagiellońskim).
Babcia, Karolina Feduń z domu Kardasz, była nauczycielką. Dziadek, Roman Feduń, był zawiadowcą jednego z dworców we Lwowie..
Szczęśliwe dzieciństwo mojej Mamy zostało brutalnie przerwane przez wybuch II wojny światowej. Lwów był zajmowany na zmianę przez Niemców i Rosjan. Od ostatniej niemieckiej bomby, która spadła na Lwów, we wrześniu 1939 roku, zginął Tadeusz, najstarszy brat Babci. Najmłodszy brat, niespełna 23 letni Jan, lotnik, absolwent szkoły w Dęblinie, został zestrzelony przez Niemców koło Wiązownej w pierwszych dniach wojny.
Losy mojej Rodziny, tak jak i wielu moich Rodaków były naznaczone dziejami wojny.
Groźba wywózki na Sybir była przyczyną pospiesznego przystąpienia mojej Mamy we Lwowie do I Komunii Świętej.
W 1944 roku udało się Babci wraz z moją Mamą wyjechać ze Lwowa. Dziadek nie zdążył: został wywieziony przez Rosjan do pracy w kopalni. Losy Rodziny zostały rozdzielone na zawsze.
Babcia – nauczycielka – podjęła pracę w Gliwicach, gdzie było skupisko Lwowian. Mama, wybitnie zdolna, zdała maturę, a następnie ukończyła Politechnikę Gliwicką jako jedna z nielicznych w owych czasach kobiet. Podjęła pracę w biurze projektów w Gliwicach. Jednak „powołanie nauczycielskie” dało o sobie znać. Mama ukończyła Studia Pedagogiczne, podyplomowe Studia Administracji wydział Prawa i Administracji. Podjęła pracę w Technikum Kolejowym w Gliwicach, a następnie w Warszawie. W naszym domu było zawsze pełno uczniów, którzy wiedzieli, że mogą liczyć na pomoc Pani Profesor. Branie w obronę spraw uczniowskich było niejednokrotnie przyczyną niechęci kierownictwa w stosunku do mojej Mamy. Uczniowie przychodzili nie tylko po doraźną pomoc ale także, w razie potrzeby, otrzymywali u nas „dach nad głową i wyżywienie”.
Za swoją pracę Mama otrzymała 14 października 1973 roku odznakę „Przodujący Kolejarz”, w październiku 1976 roku nagrodę Ministerstwa Oświaty i Wychowania za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktycznej i wychowawczej. Następnie została odznaczona 7 października 1981 roku Złotym Krzyżem Zasługi. .
Spośród wychowanków Mamy z Technikum Kolejowego wywodzi się co najmniej dwóch księży. Mama była zawsze dumna ze wszystkich swoich uczniów i cieszyła się każdymi ich osiągnięciami. Przez całe lata, po ukończeniu szkoły średniej, uczniowie utrzymywali kontakt z Mamą. Przy nadarzających się okazjach odwiedzali Ją „ prezentując swoje pociechy”.
Nie było niczym niezwykłym, że Mama, jako urodzony społecznik, włączyła się do tworzenia nowej parafii na Marymoncie, na osiedlu „Ruda”.
Przez całe lata wkładała swój ogromny trud wspierając nowopowstającą parafię. Zajmowała się praniem: obrusów, alb, puryfikatorów itp. Można było systematycznie spotkać Ją, jak szła przez „busz” z ogromnym naręczem prania. Pomagała przy gotowaniu codziennych posiłków oraz w czasie odwiedzin Ks. Kardynała Józefa Glempa. Wnosiła także swój wkład finansowy w powstawanie naszej parafii. Dzieliła się wszystkim co miała. W naszym mieszkaniu odbywały się lekcje religii, były odprawiany Msze św., różaniec święty.
Mama brała także czynny udział w przygotowaniach księży do wyjazdu na misje. Kilku z tychże księży mieszkało u nas w domu. Rozjechali się potem w daleki świat: do Francji, Zambii, Papui Nowej Gwinei. Kontakty z misjonarzami były utrzymywane do końca życia mojej Mamy.
Mama włączyła się do zorganizowania pobytu w Warszawie drużyny harcerskiej z Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Dzisiaj, dorosłe już osoby z tej grupy, wspominają „ognisko” na Klaudyny, w domu mojej Mamy. Oczywiście wielki ogień zastępowała symboliczna świeczka, stojąca na środku pokoju. Wokół niej zgromadziła się grupa młodzieży uczestnicząca w Mszy świętej i śpiewająca polskie piosenki, których nauczyła się w polskiej, niedzielnej szkółce i na zbiórkach harcerskich na drugim końcu świata.
Kolejnym polem działalności mojej Mamy była praca w Radzie Budynku, w którym mieszkała. Jak zwykle, Jej zaangażowanie w pracę było ogromne.
Mama miała piękny głos i do dzisiaj brzmi on w moich uszach jak śpiewa w czasie Mszy świętej jedną z Jej ulubionych pieśni:
„Kiedy w jasną, spokojną, cichą noc spoglądam na niebo pełne gwiazd,
Wtedy myślę, czy życie to ma sens i wołam do Ciebie Ojcze nasz.
O Boże, o Boże Panie mój, nie pamiętaj, że czasem było źle.
Wiesz dobrze, że zawsze jestem Twój i że tylko Twoją drogą kroczyć chcę”.
Mama miała także talent pisarski. Napisała, między innymi, całą książeczkę wierszykami dla swojej ukochanej wnuczki.
Była dla mnie wsparciem, pomagając wszystkimi dostępnymi Jej środkami, bez względu na to, czy byłam blisko, czy bardzo, bardzo daleko. Czekałyśmy prawie 20 lat, żeby zamieszkać w pobliżu siebie. Nie zdążyłyśmy nacieszyć się tą bliskością. Choroba przyszła nagle, zdradziecko.
I już trzeba było się żegnać nie wierząc: że to już? Teraz? Że nie pójdziemy już razem nad kanałek czy do Lasku Bielańskiego.
Mama czekała na wiosnę, że poczuje się lepiej, a wtedy…..
Odeszła cichutko, jakby nie chciała sprawić kłopotu swoją osobą.
Gdy weszłam do kościoła, żeby w czasie ostatniej Mszy św. pożegnać Mamę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Kościół był wypełniony tłumem ludzi. Koło trumny było morze wieńców i kwiatów. Poczet sztandarowy uczniów z Technikum Kolejowego towarzyszył Mamie w Jej ostatniej drodze.
Na pogrzebie byli nawet dawni uczniowie tłumacząc mi, że przyjechali pożegnać Panią Profesor, która była zawsze im pomocna. Jeździła nawet na przysięgi do wojska, gdy byli uczniowie potrzebowali Jej wsparcia.
A oto karta ze wspomnień jednej z osób biorących udział w pogrzebie:
„Początki parafii i posługi duszpasterskiej w parafii rzymsko – katolickiej świętych Rafała Kalinowskiego i Alberta Chmielewskiego nie należały do najłatwiejszych. Wspominał o tym ksiądz nad grobem Pani Danuty Witoszyńskiej, która była zaangażowana w pracę w parafii.
Ówczesne władze sprzeciwiały się budowie kościoła i dlatego prowizoryczny ołtarz stał pod krzyżem, na placu przeznaczonym pod budowę. Szło się tam po nieutwardzonej ziemi, która w czasie roztopów czy nawet zwykłego deszczu zamieniała się w błotnistą breję. Szaty liturgiczne księży odprawiających mszę były potem w opłakanym stanie. Pani Witoszyńska codziennie zabierała je do domu i doprowadzała do porządku. Na rano były śnieżnobiałe, wykrochmalone i uprasowane. I nie był to tylko jednorazowy zryw – trwało to latami. Dzięki takim parafianom, jak Pani Danuta Witoszyńska, praca w parafii stawała się łatwiejsza…
Jest sprawą zadziwiającą, że mimo ogromnych trudności, jakich parafia doznawała od władz, to właśnie te problemy zbliżyły parafian, umocniły ich wiarę. Nikogo nie trzeba było wyciągać za msze, ludzie sami przychodzili, mimo, że stali pod gołym niebem, w słońcu i na mrozie. Kobiety stroiły ołtarz, pytały czy czegoś nie potrzeba księżom – obiadu, mebli… Nawiązywały się też prawdziwe, trwające do dzisiaj przyjaźnie międzyludzkie. Ludzie – co jest rzeczą niespotykaną w nowych osiedlach – odwiedzali się wzajemnie, razem spędzali święta, by nikt nie był samotny, pomagali sobie. Tam naprawdę nikt nie był sam.
I mimo że nie było kościoła – budynku, księża i parafianie swoją pracą zbudowali coś wspaniałego – prawdziwy Kościół, wspólnotę ludzką i duchową.”
A więc inni to pamiętali.
Docenili starania mojej Mamy.
Teraz mogę już być spokojna, że tam, gdzie się znajduje, ma zasłużony odpoczynek.
Ja mogę się tylko starać, żebym po ziemskiej wędrówce dołączyła do NIEJ.
Teresa Mogilnicka (córka)